Bieszczady — góry czy może bardziej kraina leżąca w południowo-wschodnim rejonie Polski od wielu lat jawią się jako miejsce dla samotników, odszczepieńców i oryginałów. Blisko stąd i na Ukrainę, i na Słowację, i na Węgry (w linii prostej nieco ponad sto kilometrów). Dlaczego więc tak położone miejsce wciąż jest zapomnianym, a dzięki temu nieco legendarnym. Dlaczego wakacje tutaj to coś wciąż mało popularnego? Ktoś zakochany w Tatrach powie, że co to za góry, które nieznacznie przekraczają tysiąc metrów. Ktoś, kto pokochał Bieszczady, odpowie mu, że co to za góry, gdzie główną atrakcją jest biały niedźwiedź w przybrudzonym futrze i ruchliwy deptak.
Mało kto dziś wie, że przed drugą wojną światową Bieszczady były krainą nie tylko gęsto zaludnioną, ale i tętniącą życiem. Tygiel wielonarodowościowy (Polacy, Żydzi, Ukraińcy, Rusini, Cyganie i inni) przestał podobać się władzom Polski Ludowej i zaczęto wysiedlania. I góry, na których halach wypasano owce, w których sadach kwitły grusze i jabłonie, zostały niemal wyludnione. Do dziś spacerując czy przejeżdżając po tamtych terenach widać ślady dawnej świetności. Ale to tylko ślady… Gdzieniegdzie tylko widać nowe domy, chociaż kilka czy kilkanaście mieścin ostatnimi czasy rozwinęło się. Graniczna Komańcza, Ustrzyki Dolne i Górne, Cisna stały się kurortami, kurortami dla specyficznej klienteli. W czasach realnego socjalizmu opuszczone i zapomniane Bieszczady były miejscem, w którym ukrywali się rozmaici wichrzyciele, w tym i prawdziwi przestępcy. Jedni szukali tam samotności, drudzy ucieczki przed wymiarem sprawiedliwości. Obie grupy, czasem wbrew sobie, musiały się asymilować i żyć w nowym, dzikim świecie. I tak niskopienne góry stały się ojczyzną, do której niewielu chciało emigrować.
Zdziczałe Bieszczady, jako alternatywa dla takich miejsc jak Giżycko czy Mielno, na nowo zostały odkrywane dopiero na początku lat 80. minionego stulecia. Prym w odkrywaniu wiedli harcerze, którzy jednak nie byli mile widzianymi gośćmi. Obozowe namioty i ogrodzenia nie pasowały do dzikości bieszczadzkiej przyrody. Ale skauci przetarli szlaki — od tego czasu góry te są już częściej odwiedzane przez turystów. Wakacje, ferie, dłuższe weekendy… Latem można spacerować po górskich i leśnych szlakach, kąpać się nad Jeziorem Solińskim; zimą można wybrać się na narty do Cisnej, Ustrzyk Dolnych czy Karlikowa. A wszystko to na łonie natury — obok żubrów, łosi, jeleni, wilków i salamander. A w zdziczałych sadach można natknąć się na węża eskulapa — największego z polskich węży — niejadowitego i unikalnego.
Dzikość, teraz już oswojona gospodarstwami agroturystycznymi, domkami letniskowymi nad Soliną, nielicznymi hotelami wciąż pozostaje dziką. Ale już nie jest tak nieprzyjazna jak przed laty, mimo to zapewnia spokój, ciszę i inne atrakcje, jakich próżno szukać w innych rejonach Polski.
Może więc Bieszczady — góry aż do nieba, jak śpiewał legendarny zespół z Ustrzyk — na nowo zatętnią życiem. Jak przed laty, jak przed wojną. Ale jeśli tak by się stało, to z tajemniczej i legendarnej krainy stałyby się kolejnym miejscem na wakacje. Alternatywą dla Zakopanego albo Mielna. Lepiej więc, by te góry, by ta kraina wciąż tkwiła na poboczu, jako miejsce dla outsiderów, wagabundów i przyrodników. Mielno nie jest przecież miejscem magicznym.